Jest mi źle. Marzę
o tym, aby on zniknął, a jednocześnie się tego obawiam. Nie potrafię żyć przy
nim, ale wiem, że nie mógłbym funkcjonować bez niego; nawet w tak okrutnej
postaci.
Wkroczyliśmy do
świata sławy jednocześnie, a jednak on od początku wiedział, że ma przewagę. Czasem
to mnie przeraża. Czasem mam w sobie taką złość, że chciałbym go uderzyć;
potrafiłbym go skrzywdzić, ale nigdy nie zdążę nawet nic powiedzieć i potem
oniemieję, gdy gra jedną ze swoich ról, wyginając lekko wargi i pytając:
"Wszystko dobrze? Coś się stało, Tom"? Czuję się, jakbym to ja
zwariował. Jakbym przez cały ten czas był jego marionetką, a on tylko pociągał
za sznurki.
Ale z drugiej strony, gdy patrzę na jego
wykrzywione w kpiącym grymasie usta, wiecznie chłodne spojrzenie; idealne oczy,
które patrzą na mnie z wyższością, czuję dławiący strach. Że zniknie. Że jak
zwykle obudzę się jakiegoś dnia, a on będzie tak cholernie nieistniejący. Chcę
być przy nim mimo wszystko. To jak pieprzony syndrom sztokholmski; nieważne,
jak bardzo mnie rani, jak często pragnę przez niego umrzeć. Owinął mnie sobie
wokół palca i jestem jego cholerną marionetką. Ja wiem, że bez niego
przestałbym istnieć. Byłbym pusty i bezwartościowy, a Tokio Hotel byłoby jedynie
pustą sceną bez obsady.
To wszystko zmierza
w bardzo dziwnym kierunku. Nie wiem, co on próbuje osiągnąć, dlaczego robi to
wszystko. Czy to przez ten jego cholerny perfekcjonizm? Pamiętam dobrze czasy
naszej młodości. W szkole zawsze musiał mieć najlepsze oceny i nawet, gdy
założyliśmy zespół, on mimo zmęczenia nierzadko całodniowymi próbami siedział
jeszcze w nocy w swoim pokoju, dopieszczając nasze piosenki i ucząc się również
do szkoły. Zdarzało mu się w ogóle nie spać i zdaję sobie sprawę, że często
przytrafia mu się to także teraz. Wiem bardzo dobrze, że Tokio Hotel jest jego
sensem życia od samego początku, ale wydaje mi się, że to przeradza się powoli w
obsesję. Zbyt mocno się w to wszystko angażuje; chce, by wszystko działo się po
jego myśli, chce mieć kontrolę nad wszystkim, co robi i nie ma znaczenia dla
niego dobro innych, ani, jak mogłoby się wydawać, jego samego. Po prostu zależy
mu na osiągnięciu celu. To, co zaproponował nam David, jest jedną z tych rzeczy
i kieruje mną przekonanie, że zrobi wszystko, by to urzeczywistnić, choć
mieliśmy udawać jedynie przed kamerami. Nachodzi mnie myśl, że może w tym
wszystkim chodzi tak naprawdę o coś więcej, ale znika tak szybko, jak się
pojawia, a na jej miejsce wstępują kolejne obawy. Może przesadzam. Chyba mogę
to nazwać paranoją. Czy jestem paranoikiem?
Jeszcze długi czas
po naszej drugiej trasie koncertowej Bill był dla mnie nieskazitelny. Na wszystkie
jego błędy i poślizgnięcia w mgnieniu oka znajdowałem nawet najbardziej
bezsensowne usprawiedliwienie, w jego potknięciach widziałem tylko kłody pod
jego nogami, niesamowitą zręczność i umiejętność utrzymania równowagi.
Widziałem go w czystej, niezmąconej niczym postaci. Wydawał mi się doskonały.
Miraż, który misternie wykreował, z precyzją dopracowany do perfekcji. Nie
wiem, czy tak było od początku, czy dopiero odkąd porwaliśmy się w wir sławy,
ale teraz chyba powoli zaczynam dostrzegać, że jednak mój brat nie jest
bezbłędny, choć wydaje mi się, że po prostu balansuję na skrajnościach, jak
negatyw zmieniając wciąż jego wady i zalety. W całej gamie ról, jakie odgrywa,
nie jestem w stanie dostrzec jego prawdziwej twarzy. Nie wiem nawet, czy ja sam
jestem prawdziwy.
Wzdycham głośno. Czuję
cierpki, gorzki smak na końcu języka, ale nie przeszkadza mi to tak bardzo, jak
ta straszna pustka, która z każdą sekundą wydaje się coraz głębsza i zdaje się
pochłaniać mnie całego. Nie wiem, czego się spodziewam. Być może jakiejś
boskiej podróży, cudownego stanu euforii; może po prostu tego, że moje życie na
tę parę chwil nabierze jakichś kolorów.
Amfetamina,
kokaina, heroina – nie wiem nawet, co właśnie trzymam w dłoniach. Te słowa
brzmią tak złowrogo, tak chemicznie, odpychająco. Ludzi, którzy tak bardzo się
z nimi zżyli znam jedynie z telewizji. Twarde narkotyki zawsze wydawały mi się
być czymś złym. Traktowałem je wszystkie jednakowo, powierzchownie, bez ich
głębszego poznania, wniknięcia w ich naturę, strukturę, zalety, wady. Nigdy
wcześniej nie miałem z nimi do czynienia, a teraz ta nieszczęsna biała
torebeczka ukradziona z pokoju Billa leży tuż obok mnie na łóżku, lekko już
napoczęta. W tle cicho gra jakaś losowo puszczona piosenka z mojego laptopa, a
ja czekam na jakiekolwiek efekty narkotyku. Chyba wziąłem tego jednak za mało.
W końcu na tych wszystkich filmach ludzie wciągają całą kreskę, a ja ledwie
zanurzyłem nos w tym białym puchu, czując wciąż coś na wzór strachu.
Przygłaszam muzykę, chcąc przyćmić nią to dziwne uczucie.
Boję się, choć moje
spragnione nieznanych wrażeń nozdrza wydają się lgnąć do zdobyczy. Wzdycham
więc głośno, po omacku sięgam po woreczek i wysypuję sporą ilość prochu na
szafkę nocną, i spokojnie, z tajemniczym podnieceniem formuję na niej ostrożnie
i nieumiejętnie małą kreseczkę. Nie mam pojęcia, ile powinienem tego zażyć, by
cokolwiek poczuć, ani też nie przesadzić, choć w zasadzie jest mi wszystko
jedno. Byle wreszcie zapełnić czymś tę cholerną pustkę!
Chaotycznie zawijam
jakąś karteczkę w rulonik i szybko, nie chcąc się rozmyślić, wciągam proszek,
trochę jednak pozostawiając na szafce. W nosie czuję nieprzyjemne pieczenie,
pociągam nim więc kilka razy, nim wszystko się normuje.
W jednej sekundzie
ogarnia mnie strach i totalna panika. Uczucie przypominające wyrzuty sumienia
opanowuje mnie całego i zaczynam żałować, że w ogóle wszedłem do pokoju mojego
brata. Zastygam na moment w bezruchu, nie słysząc nic poza biciem swojego
serca. „Co ja robię?” – myślę. Ten nagły lęk zdaje się jedynie potęgować
wszystkie te emocje, których przecież tak pragnę się pozbyć. Czuję się chyba
zawiedziony, że ostatnia szansa ucieczki choć na chwilę ze złotej klatki, w
której żyję nieprzerwanie od lat, nie jest w stanie tak naprawdę otworzyć mi jej
drzwi. Próbuję wsłuchać się w muzykę; tekst traktuje o nieszczęśliwej miłości,
ale to nieważne. Trzęsą mi się ręce i ten dziwny strach nie pozwala mi trzeźwo
myśleć. Kładę się na łóżku i przecieram twarz dłońmi, próbując odpędzić to
dziwne uczucie i wciąż licząc, że wreszcie to wszystko odejdzie, ale jeszcze
przez paręnaście minut nic się nie zmienia.
A potem coś jakby
przyjemne dreszcze skaczą po moim pobudzającym się w szybkim tempie ciele.
Czuję się jakby lepiej, po prostu, nagle. Nie wiem, czy to jedynie złudzenie,
czy coś na wzór efektu placebo, a może to naprawdę tak cudownie działa,
napędzając mnie jak nic innego. Zszargane nerwami zmysły zaczynają popadać w
stan uspokojenia i przyjemnej egzystencji, zaprawionej muzyką emanującą ze
słabych głośników laptopa, niesamowite dźwięki radujące moją duszę. Nadzieja w
tym właśnie momencie rozkwita w pełni swą niewiarygodną siłą; mimo, że
sztuczna, pozwala mi czuć radość małego dziecka. Chciałbym pozostać tak jak
najdłużej, czując jedynie jak podświadomość zdaje się odnawiać każdą moją
komórkę. Wolny. Tak, jestem wolny. Serce przyspiesza swoje bicie i coś
utrzymuje mnie w pewności, że mógłbym teraz zrobić wszystko. Jestem teraz taki,
jaki powinien być człowiek; wolny i niezależny. Coś zmusza mnie, by sięgnąć po
więcej. I jeszcze trochę. Jedna mała kreska. Przecież nic mi nie będzie.
Muzyka. Głośniej, mocniej!
Wszystko dzieje się
tak wolno i szybko zarazem, gubię się w czasie i przestrzeni. Czuję muzykę.
Bardzo intensywnie; jestem nią, widzę ją, doceniam w pełni. Zdaje się teraz
perfekcyjnie wypełniać moje wnętrze, całą tę pustkę. Energia mnie rozpiera i
chyba zaczynam tańczyć, choć wciąż jeszcze leżę na łóżku. Nie jestem w stanie
siedzieć wciąż w miejscu, moje kończyny rwą się do ruchu, jakiegokolwiek ruchu,
byleby nie pozostać w bezczynności. Wspinam się po ścianie bezdennej przepaści,
w której do tej pory nieważko tkwiłem bez ruchu, nie mogąc wznieść się ani
opaść. Nie chcę myśleć o tym, że kiedyś może się to skończyć, runąć jak domek z
kart, że to jest po prostu chwilowe. Oddaję się całkowicie chwili, którą pragnę
zatrzymać na zawsze, kiedy wreszcie czuję, jak żywotność krąży w moich żyłach.
Jest szósta rano, a
w drzwiach mojego pokoju nagle staje Bill i mówi coś do mnie, ale nie obchodzi
mnie, co. Chyba coś o muzyce. Jest niesamowita!
- Możesz to
ściszyć? – dociera do mnie, gdy w końcu do mnie podchodzi. Przestaję na moment
tańczyć i mrużę gniewnie oczy, spoglądając na niego z niechęcią.
- Wynoś się,
cholerny hipokryto. – Chyba zaciskam zbyt mocno zęby, mówiąc to, ale nie
przejmuję się tym. Tańczę dalej. Czuję się wspaniale i nikt nie ma prawa mi
tego zburzyć.
Cisza ze strony
mojego brata trwa tylko chwilę. Taniec nagle przestaje być dla mnie tak
interesujący, choć wciąż czuję w sobie pokłady niespożytkowanej energii i nagle
zaczynam nienawidzić to uczucie. Kiedy z powrotem spoglądam na Billa, on patrzy
przenikliwie w moje oczy, a mój wzrok jest rozbiegany.
- Ty ćpałeś – mówi
nagle, bardziej stwierdzając, niż pytając. Na jego twarzy widzę zaskoczenie,
jakby to było czymś, czego w ogóle się nie spodziewał, a ja zastanawiam się,
dlaczego tak go to dziwi. Przecież sam uwielbia zabawiać się w ten sposób. –
Idioto!
- Nie jesteś
lepszy, braciszku – warczę, ale wyraz jego twarzy się nie zmienia. Wciąż patrzy
na mnie z niemym zdziwieniem. Dopiero po chwili ciszy przebija się przez nie
złość; nie rozumiem już nic. Muzyka lecąca wciąż w tle staje się nagle męcząca,
zbyt mdła i zbyt głośna. Chcę podejść do laptopa i ją wyłączyć, ale Bill nie
pozwala mi się ruszyć ani na krok. Gdy ponownie się odzywa, jego głos emanuje
tą typową dla niego pewnością siebie, tak drażniącą moje uszy i znów nadchodzi
moment, w którym pragnę go po prostu skrzywdzić.
- Jestem – mówi.
Jego głos jest tak spokojny, pewny i patrzy na mnie z wyższością, jak gdyby
chciał mnie zgnieść swoim spojrzeniem. – Bo mam coś, czego ty nie masz –
przerywa na chwilę, robiąc powolne kroki w moją stronę. Kiedy staje przede mną
i patrzy mi teraz prosto w oczy z bardzo małej odległości, dokańcza: - Kontrolę.
Stoi chwilę w
milczeniu, zapewne czekając na mój ruch lub po prostu syci się moją
dezorientacją, jedyną emocją, jaką może odnaleźć teraz na mojej twarzy.
- Ach! – prycham. –
Kontrolę? Nad czym, Bill, nad czym? Ty już dawno straciłeś kontrolę nad
wszystkim! Czy ty tego nie widzisz?!
Wszystko wokół
zaczyna agresywnie wirować, gdy unoszę swój głos. Wszystkie kolory wciąż są
wyostrzone, ale tym razem w cholernie irytujący sposób. Zaczyna mi być
niedobrze i na powrót ogarniają mnie najgorsze emocje. To przez niego! To
wszystko przez niego!
Miało być inaczej!
Nie tak, nie tak!
Kręci mi się w
głowie i wszystko staje się jeszcze jaskrawsze.
Bill wydaje się być
gdzieś daleko, gdy ponownie w moich uszach pobrzmiewa jego głos, choć jestem
przekonany, że jeszcze chwilę temu stał tuż przede mną.
Próbuję się skupić
na jego słowach, choć podłoga chyba powoli osuwa mi się spod nóg.
- Powiedz mi, Tom –
dociera do mnie jak przez ścianę. – Czy czujesz teraz kontrolę?
Coś znów wiruje;
nie mam pojęcia, czy to ten pokój, czy może to ja ponownie tańczę wśród kolorów
i pięknych dźwięków, które przecież miały zostać ze mną już na zawsze, z
nadzieją odlatując gdzieś daleko razem z boską euforią. Jakaś ogromna mucha lub
inne stworzenie przelatuje mi przed oczami, a może to jedynie wielka czarna
plama, a potem podłoga pod moimi stopami przestaje istnieć.
Opadam na łóżko i
chowam twarz w dłoniach. Bill wychodzi.
*
Zbyt mocne jak na
tę porę roku promienie słońca oświetlają drobinki kurzu leżącego na podłodze,
uderzając mnie po drodze swoim ciepłem w twarz. Nie wiem, która jest godzina
ani jaki nastał dzień. Odkąd tylko Bill wyszedł z mojego pokoju, leżę wciąż w
tej samej pozycji, z każdą chwilą czując, jak coraz bardziej pochłania mnie
pustka. Znów wszystkie te emocje, które tak usilnie próbowałem zagłuszyć
narkotykiem, wracają do mnie ze zdwojoną siłą i pogłębiają mnie coraz bardziej
w mojej żałości.
Ktoś od dłuższego
czasu próbuje się do mnie dodzwonić, ale mimo irytującego dźwięku nie podnoszę
się, by odebrać. Jestem w domu sam. Mój brat wyszedł niedawno bez słowa;
mieliśmy dziś robić ostatnią próbę i to zapewne właśnie Jost wydzwania do mnie
z pretensjami.
Ale nic mnie nie to
obchodzi. Wszystko jest mi teraz obojętne. To zabawne, że to wszystko, nad czym
pracowaliśmy latami, zdaje się być teraz całkowicie pozbawione sensu, jednak
wcale nie jest mi do śmiechu. Czuję się tak żałośnie. Tak bardzo staram się
naprawić to, co zostało przez Tokio Hotel przecież doszczętnie zniszczone; porwane
na strzępki i rozwiane w daleką przestrzeń, mimo to ja wciąż usilnie próbuję
odbudować naszą bliźniaczą więź, żebrząc o uwagę Billa jak chory o lekarstwa. Mam
już chyba dość przedzierania się przez bagna nonsensu, jaki Bill wprowadza w
moje życie. Coraz częściej łapię się na tym, że układam je od początku zupełnie
inaczej, niż jest w rzeczywistości; układam alternatywną wersję tego
wykreowanego świata na różne sposoby, zaczynając od tego, że wszystko przebiega
inaczej, lepiej, a kończąc na tym, że Tokio Hotel po prostu nigdy nawet nie powstaje.
Czy byłoby tak
samo, jak jest teraz?
Wyobrażam sobie
każdą najgorszą sytuację z życia mojego i Billa, zastanawiając się, czy to
wszystko by się wydarzyło, gdybyśmy nie weszli do tego zakłamanego świata
show-biznesu. Gdybyśmy nadal żyli w tej małej, zabitej dechami wiosce, nie
poznając nawet w małej części smaku sławy. Bylibyśmy szczęśliwsi, bez tych
wszystkich pieniędzy, rozgłosu, tłumów wielbiących nas fanek? Czy Bill
sięgnąłby po narkotyki, gdyby nie skutki pchania się w coś, czemu widocznie nie
potrafi podołać samemu? Jednocześnie wiem, że on twierdzi, iż to wszystko to
jedyne, co ma.
Ale gdzie w tym
wszystkim ja?
Do mojego życia zaczyna wkradać się
obojętność. Do tej pory starałem się chociaż, by to, co robię, miało sens, ale
teraz nagle wszystko zaczyna go tracić. Kompletnie tego nie rozumiem, ale wiem,
że tak nie może zostać. Nie mogę zobojętnieć. Nie mogę czuć tej pustki, która
nagle, nie wiedzieć czemu, zaczęła mnie ogarniać. Nic już nie jest teraz takie
jak dawniej. Tak wiele obaw pływa w mojej głowie, tworząc w niej totalny zamęt.
Dusi mnie masa lęków. Męczące poczucie winy, że nie zatrzymałem tego
wszystkiego, póki jeszcze był czas. Dlaczego nie dostrzegłem wcześniej, jak
bardzo to wszystko jest destrukcyjne?
Gdy mój telefon
rozdzwania się po raz kolejny, zmuszam się wreszcie, by po niego sięgnąć.
Jestem pewien, że za moment usłyszę całą masę przekleństw w moim kierunku, mimo
to od razu odbieram, nie patrząc nawet na wyświetlacz; mam już stanowczo dość
tego irytującego dźwięku, który męczy mnie od paru godzin.
- Tom? – w
słuchawce odzywa się niepewnie dobrze mi znany głos, sprawiając, że od razu
podnoszę się do siadu. Marszczę brwi.
- Cześć, Sabine –
mówię cicho. – Coś się stało?
Przez chwilę w
słuchawce słyszę jedynie ciszę. Zanim dziewczyna znów się odzywa, dociera do
mnie ledwie słyszalne pociągnięcie nosem.
- Chciałam cię
przeprosić – odpiera. Jej głos wydaje się lekko drżeć, jakby próbowały przez
niego przemówić łzy. – Powinnam najpierw z tobą porozmawiać, zanim… Ach,
przepraszam, Tom…
- Nic się nie stało
– mówię zupełnie automatycznie. – To nie twoja wina.
- Mimo wszystko zachowałam się
po prostu podle. Przepraszam…
Moje serce przyspiesza nagle
swoje bicie, kiedy słyszę kroki zmierzające w moją stronę za ścianą. Zaraz
potem drzwi mojego pokoju otwierają się i Bill jak gdyby nigdy nic wchodzi do
środka.
- Muszę kończyć, zadzwonię do
ciebie później – mówię na jednym wdechu i od razu naciskam czerwoną słuchawkę.
- Z kim rozmawiałeś? – pyta
czarnowłosy. Stoi nad moi łóżkiem i przygląda mi się przenikliwie, jakby
doskonale wiedział, kto przed chwilą do mnie dzwonił.
- Z Georgiem – kłamię bez
mrugnięcia okiem, obserwując, jak wyraz twarzy Billa zmienia się na jeszcze
bardziej zacięty.
- A to ciekawe – odpiera, unosząc
brwi i delikatnie wysuwając usta. – Zwłaszcza, że przed wyjściem ze studia
narzekał na rozładowany telefon.
Czuję, jak znów podnosi mi się
ciśnienie. Tracę powoli swoje opanowanie.
- Widocznie już go naładował –
syczę przez zaciśnięte zęby. Bill za to uśmiecha się do mnie delikatnie,
zupełnie nie szyderczo i przysiada na łóżku tuż obok mnie. Na moment mnie
paraliżuje, kiedy dotyka nagle swoją dłonią mojego policzka. Mimowolnie przed
oczami pojawia mi się scena, gdy nasze usta zgniotły się w tym przeklętym
pocałunku. Przechodzą mnie dziwne dreszcze.
- Wyglądasz okropnie – szepcze,
przesuwając kciukiem po moich spierzchniętych wargach. Jego wzrok jest dziwnie
miękki; zupełnie inny niż kiedykolwiek wcześniej. Wydaje mi się przez chwilę,
że widzę w nim współczucie, ale za chwilę dociera do mnie, że to jedynie
iluzja. – Nie mogę na ciebie patrzeć. Jesteś taki słaby… - Przymyka oczy,
kręcąc głową i wykrzywiając usta w grymasie niezadowolenia. Gdy znów podnosi na
mnie swój wzrok, nie wytrzymuję i strącam jego rękę z mojej twarzy.
- Nie dotykaj mnie – mówię
cicho. – Nie w ten sposób.
Bill prycha głośno
i niespodziewanie popycha mnie tak, że opadam na łóżko. Siada na mnie okrakiem,
zakleszczając moje ciało w objęciu jego nóg i pochyla się nad moją twarzą, z
zaciętością patrząc mi prosto w oczy.
- Nie pozwolę ci
niczego zniszczyć, rozumiesz? – syczy. Przez chwilę po prostu wpatruje się
ostrym wzrokiem w moje oczy, a potem osuwa się niżej po moim ciele i rozpina
pasek moich spodni.
- Co ty wyprawiasz?
– pytam. W moim głosie wyraźnie da się wyczuć niepokój. Próbuję odepchnąć jego
dłonie od mojego rozporka, ale on wciąż trzyma się mnie kurczowo, nie
pozwalając, bym mu przeszkodził.
- Może jeśli
będziesz pieprzyć mnie, zapomnisz o tej suce i przestaniesz rujnować to, co
osiągnąłem przez te wszystkie lata.
Jego słowa mnie paraliżują
i wydaje mi się, że w jego oczach widzę czyste szaleństwo. Jestem przerażony.
To on zwariował, czy ja?
Zaczynam się
wierzgać, próbując go z siebie zrzucić, ale mój organizm jest zbyt osłabiony i
teraz to on ma nade mną przewagę w każdym możliwym aspekcie. Odnoszę wrażenie,
że on to wszystko sobie zaplanował. Powoli chyba wpadam w histerię.
- Jesteś chory –
mówię, czując w sobie rosnącą panikę. – Przestań, słyszysz?
Nie reaguje. Mam
wrażenie, że moje protesty znikają gdzieś w próżni. Jest na nie głuchy.
Uświadamiam sobie właśnie, że on przecież nigdy nie akceptuje odmowy i ten fakt
sprawia, że mój lęk przybiera na sile, zaciskając niewidzialną pętlę na mojej
szyi.
- Bill, przestań
natychmiast! – unoszę łamiący się głos. Przerażenie wzbiera we mnie dwukrotnie,
gdy Bill wpija się nagle w moje usta, odbierając mi oddech. Na krótką chwilę
tracę rozsądek i oddaję pocałunek, choć wcale nie chcę tego robić.
Jego dłonie wsuwają
się pod moją koszulkę, przyjemnie wirując po mojej skórze. Znów czuję się
sparaliżowany. Chcę coś zrobić, ale dreszcze przyjemności rozchodzą się po moim
ciele, zabierając mi zdolność zdrowego myślenia. W końcu chyba nie wytrzymuję,
coś w momencie po prostu we mnie pęka i gorycz rozlewająca się w moim wnętrzu
sprawia, że robię właśnie to, czego obawiam się od dawna; uderzam mojego brata
w twarz.
Wszystko nagle
milknie, a ja zamieram. Na chwilę przestaję oddychać.
Spodziewam się
chyba wszystkiego. Tego, że zaraz rzuci się na mnie w furii, zaczniemy się
porządnie bić, może nawet poleje się krew. Tego, że mnie zwyzywa czy chociaż
jakkolwiek to skomentuje. Może tego, że to w ogóle przed niczym go nie
powstrzyma, może nawet nakręci. Ale on robi coś, co zaskakuje mnie niebywale i
nie jestem w stanie tego nawet racjonalnie wyjaśnić; uśmiecha się. Delikatnie,
bez krzty kpiny czy złośliwości, tak po prostu na jego twarzy pojawia się
uśmiech, jakiego nigdy u niego nie widziałem.
Nie wiem, który z
nas właśnie wychodzi z pokoju.